Prawda...... :/

Nauka jazdy bez jazdy

Wojciech Kwapisiński
2010-08-31, ostatnia aktualizacja 2010-08-31 14:50
Fot. Damian Kramski / AG

3 lata temu instruktor pracując po 12 godzin dziennie naprawdę dużo zarabiał. Po opłaceniu wszystkiego zostawała dyszka. Jak ktoś Ci mówi: "Słuchaj Felek - zrób te uprawnienia, a będziesz tyle zarabiał", to od razu rzucasz się na taką posadę. A dlaczego tyle się zarabiało? - Pyta retorycznie instruktor jazdy i od razu odpowiada. - Bo było mało instruktorów.

To lato jest beznadziejne. Kiedyś miało się 20 osób na kursie, a kurs otwierany był co dwa tygodnie. - Zaczyna swoją opowieść instruktor jednej z warszawskich szkół jazdy. - Wtedy była praca dla 3 instruktorów po 12 godzin dziennie. Teraz jak przyjdzie dziesięć osób na kurs to OK, przeżyjesz, ale trzeba jeszcze kupić samochód za 50 tysięcy, a co dwa lata trzeba go wymienić. Do tego AC za 4 tysiące rocznie. Większość płaci, bo boją się rozbić samochód. Ja nie płacę. Do tego benzyna, co miesiąc amortyzacja samochodu, a co 7 miesięcy wymiana opon. Dochodzi jeszcze 900 zł miesięcznie na ZUS i składki zdrowotne. Miesięcznie to około 3000 zł samych kosztów. Przy takiej ilości osób jak jest teraz większość instruktorów zarabia ledwo na koszty.

Bohater prosi by nie ujawniać jego tożsamości. Tłumaczy, że środowisko instruktorów nauki jazdy to zamknięta społeczność, w której wszyscy się znają. Nie chce robić sobie kłopotów.

Zła sytuacja trwa już półtora roku. Odkąd ogłoszono wielki światowy kryzys, a ludzie zaczęli tracić pracę, panuje dużo większa wstrzemięźliwość jeśli chodzi o wydawanie pieniędzy. - Bo prawo jazdy to jednak luksus. Zjeść musisz, a prawa jazdy nie musisz mieć. - tłumaczy. Dużo mniejsza liczba kursantów nie jest tylko wynikiem niżu demograficznego. Cały czas około 80% zapisujących się na kurs to młodzież. - Kiedyś co druga osoba w wieku 18 lat robiła prawo jazdy, a teraz co 3, co 4. Rodzicie nie dają dzieciakom na "prawko", bo muszą odłożyć pieniądze na ważniejsze rzeczy.

W zawodzie instruktora jazdy nikt cię na etat nie zatrudni i nikt nie zapłaci ci ZUS-u. - mówi. - Na autobusach jeżdżę, żeby sobie to zapewnić. To jest państwowa posada na jedną czwartą etatu. Pracuję pięć razy w miesiącu po 10 godzin i mam załatwiony ZUS. Zostaje mi tylko 250 zł na zdrowie. Poza tym to dla mnie jakaś odskocznia. Ale nie każdy ma taką możliwość.

Aby zostać instruktorem trzeba wydać ok. 5 tys. na kurs i egzaminy. W Warszawie, na 100 przystępujących do egzaminu, zdają 2, 3 osoby. Potem szkoły i tak nie przyjmą nikogo bez własnego samochodu i bez doświadczenia. Obecnie jest to zawód, w którym pracują z powodzeniem tylko instruktorzy z dużym stażem i renomą. Niektóre szkoły w porozumieniu z Urzędem Pracy robią refundowane przez UE kursy dla instruktorów. Szkoła obiecuje bezrobotnym, że zatrudni ich po ukończeniu takiego kursu.

- Dlatego to są najgorsze szkoły. W większości ludzie pracujący w dużych szkołach nie mają o nauce jazdy zielonego pojęcia. - przestrzega instruktor. - Ci, którzy chcą tam zacząć, dostają kredyt na samochód, a kredyt to ci każdy da. Popracujesz rok, półtora, pozadłużasz się i się kończysz.

3 lata temu instruktor pracując po 12 godzin dziennie naprawdę dużo zarabiał. Po opłaceniu wszystkiego zostawała dyszka. Jak ktoś Ci mówi: "Słuchaj Felek - zrób te uprawnienia, a będziesz tyle zarabiał", to od razu rzucasz się na taką posadę.

A dlaczego tyle się zarabiało? - Pyta retorycznie instruktor i od razu odpowiada. - Bo było mało instruktorów.

Teraz rynek jest przesycony, a jakość słaba. Poza tym naprawdę jest kryzys. Instruktorzy to zamknięta społeczność. Wiemy, która szkoła upada, która trzyma poziom, a która jeździ wrakami i szkoli słabo. Ci, co chcą wystartować, muszą schodzić z kosztów i przez to ten zawód się psuje. Przez ludzi, którzy się na to rzucili, bo ktoś im powiedział 3 lata temu, że na tym można zrobić pieniądze. Z drugiej strony nikt im nie może tego zabronić. Każdy chce zarobić, żyć, robić coś. Tylko wszystko powinno być robione z głową. Teraz młodzi ludzie, nie mając pieniędzy i kontaktów, po prostu są bez szans, nawet jeśli mają talent do robienia czegokolwiek związanego z jazdą za kółkiem.

Naczelnik Wydziału Komunikacji powiatu Warszawa-Zachód, Jan Adamczyk, uważa, że to nie urzędnicy ponoszą odpowiedzialność za złą jakość szkół jazdy. - Każdy może w sposób nieprofesjonalny świadczyć działalność. U nas kontrola następuje miesiąc po wydaniu zaświadczenia, ale nie tylko my jesteśmy uprawnieni do jej przeprowadzenia. Poza tym nie każdą formę kontroli możemy przeprowadzić. - Mówi pan Adamczyk. Dużym ograniczeniem jest także samo ustawodawstwo. Ustawa o przedsiębiorczości mówi, że nie można przeprowadzić więcej niż jednej kontroli urzędowej w roku.

Niezwykle ważną sprawą dla instruktorów jazdy są przetargi na samochody egzaminacyjne przeprowadzane przez ośrodki egzaminacyjne. Ostatni przetarg, po którym Opla Corsę zamieniła Toyota Yaris był zmianą, która miała wpływ na całe środowisko instruktorów. Obecnie ośrodek egzaminowania płaci miesięczny leasing za samochód w wysokości około 300 zł, podczas gdy instruktor kupując samochód na tej samej zasadzie musi wyłożyć miesięcznie tysiąc zł. Kiedy samochodem egzaminacyjnym w Warszawie był Opel, ośrodki miały 40% zniżki - instruktor tylko 15%. Przy Toyocie instruktorzy mają tylko 8 % zniżki na zakup, co daje 4000 zł.

- To jest nic przy 50 tysiącach. - Żali się instruktor. - Po dwóch latach samochód jest zarżnięty. Może za 15 tysięcy uda się go sprzedać. Powinny być równe zasady dla instruktorów i ośrodków egzaminowania. Egzamin jest instytucją państwową. Jesteśmy uzależnieni od ich decyzji. Zniżki, które dostajemy są śmieszne. - Dodaje.

We wrześniu powinien odbyć się kolejny przetarg, ale wśród instruktorów rodzą się obawy, że nie będzie przeprowadzony uczciwie. Od decyzji ośrodków egzaminowania zależy ich najbliższa przyszłość. - Dużo osób może upaść ze swoją działalnością. W internecie już pojawiają się ogłoszenia pokazujące, że instruktorzy chcą sprzedać swoje samochody. Oczywiście większość ukrywa, że to samochód z kursów jazdy. Ja też tak będę robił. - zapewnia bohater.

Inny problem to ciągłe liftingi samochodów egzaminacyjnych. - Skoro jest umowa podpisana na trzy lata, to przez trzy lata nic nie powinno się zmieniać. - tłumaczy - A tu nagle pojawia się samochód z nową skrzynią biegów, gdzie wsteczny działa zupełnie inaczej, albo to, że ostatnio zmieniły się wyświetlacze. To już dezorientuje kursanta, już coś mu nie pasuje, bo on chciałby zdawać egzamin na takim samym samochodzie, na którym się uczył. Nie będę przecież wymieniał samochodu za 50 tys. co pół roku!

W wydziale komunikacji nikt nie stara się myśleć szerzej, by zadbać nie tylko o interes ośrodków egzaminacyjnych i swój, ale i instruktorów, tak żeby wszystko działało sprawniej i żeby nie niszczyć rynku. - Gdyby były samochody za 30 tysięcy, a nie 50, to można i co rok, półtora je wymieniać. Wygrać przetarg to jeszcze nie wszystko. Trzeba jeszcze spojrzeć rozsądnie na sprawę. - tłumaczy. - To jest tak jak z kupowaniem opon. Można kupić nowe za 500 zł, a można jechać do "Heńka" i kupić po 30 zł za oponę. Wiadomo, że to będzie szmelc. Polska jest dość biednym krajem. W Niemczech czy w Austrii instruktorzy mają zupełnie inne realia, a samochód w tej samej cenie co u nas.

W Polsce zamiast myśleć o tym, co będzie najkorzystniejsze, ekonomiczne, proste i dogodne, ludzie, od których uzależniony jest cały rynek łaszą się na promocje. Ale po co kursantom takie drogie samochody? Samochód powinien być wytrzymały i tani. Ma służyć, a nie stać w warsztacie, albo przyspieszać do setki w 5 sekund. - tłumaczy.

Niezbędne wydaje się zwiększenie kontroli ośrodków szkolenia: sprawdzanie samochodów, wyposażenia i jakości szkolenia. Instruktorzy sprowadzają samochody np. z Niemiec, zepsute i nie nadające się do jazdy. Mimo wszystko jeżdżą. Wielu instruktorów ma fikcyjne umowy najmu placu, czy sali wykładowej. Inni mają place manewrowe rysowane patykiem gdzieś pod Warszawą. Są nawet szkoły, w których instruktorzy mają polecenie żeby na zajęciach jeździć 25 km/h i oszczędzać paliwo!

Urząd skarbowy nie jest połączony z wydziałem komunikacji, a kontroli praktycznie nie ma. 90% szkół w Warszawie to po prostu jeden instruktor. Normalnych szkół z biurem, salą wykładową i panią w sekretariacie już prawie nie ma. Biuro jest w schowku pod deską rozdzielczą.

- Niektórzy szkolą na takich trupach, że naprawdę cud, że te samochody jadą. Ja mam świadomość. Nie zabiję siebie i kogoś. Ale większość nie myśli. - denerwuje się instruktor - Ważne żeby mniej płacić. Nie wymienią opon, klocków hamulcowych, tarcz: może się zabiją, a może nie. Takim obniżaniem kosztów psują cały rynek. Polskie społeczeństwo umie liczyć. Przyjdzie synek, powie: tato, daj 1200 na "prawko". Weźmie sobie 300 zł i pójdzie do szkoły za 900, bo jest bystry i w internecie przeczytał gdzie jest najtaniej. Nie zastanowi się jednak czym będzie jeździł, kto go będzie uczył, czy będzie miał plac do dyspozycji i jakiej jakości auto?

Naczelnik Wydziału Komunikacji podkreśla, że w powiecie Zachodnim nie stwierdzono w ostatnim roku większego naruszenia prawa w ośrodkach jazdy, ale zaznacza, że Wydział Komunikacji sprawdza głównie dokumenty, statystyki, zaświadczenia.

- Szkolenie praktyczne jest właściwie niekontrolowane. - Mówi naczelnik. - Policja prawie nie zatrzymuje samochodów z "L" na dachu. Nie jest sprawdzany stan techniczny samochodów.

Do kontroli szkół jazdy uprawniony jest także Urząd Skarbowy, Okręgowe Wydziały Ruchu Drogowego i zapewne kilka innych jednostek administracyjnych. Zdaniem Adamczyka problem tkwi w zupełnym braku porozumienia między tymi jednostkami. - Brakuje jakiegoś scentralizowanego organu, który temu by służył. Od kilku lat próbuje się utworzyć ośrodek Centralnej Ewidencji Pojazdów i Kierowców, który mógłby być panaceum m.in. na patologię w szkołach jazdy. Teraz żeby coś załatwić należy przesłać określoną ilość pism z urzędu do urzędu.

Inny ważny problem to luki w ustawodawstwie i brak jednoznacznej wykładni prawa, co często prowadzi do nieporozumień i pozwala wymigiwać się wielu szkołom od odpowiedzialności. Urzędnicy od kilku lat oczekują nowej ustawy o ruchu drogowym. Jak podkreśla naczelnik, istotna jest także pewna zmiana w myśleniu. Niezmiernie ważne dla utrzymywania wysokiego poziomu wszelkich usług jest powiadamianie o każdym niedociągnięciu, które dzięki temu będzie można sprawdzić. Obecnie skarg na szkoły jazdy jest niewiele, a nawet jeśli ktoś zgłosi problem do urzędu, to gdy tylko zaczyna być pytany o szczegóły, zaraz się wycofuje. - Ci, którzy mają własną małą firmę, to zazwyczaj dobrzy przedsiębiorcy, utrzymujący wysoki poziom. Największy problem to większe szkoły zatrudniające po kilku, kilkunastu instruktorów. - Zaznacza Adamczyk. - Problem jednak w tym, że nawet instruktorzy nie chcą nam pomagać. Nikt nie zgłosi fatalnej sytuacji w sąsiedniej szkole jazdy, bo zaraz zaczyna się bać, że będzie miał przez to nieprzyjemności. A przecież powinno zależeć wszystkim na tym, żeby poziom usług był jak najwyższy.

-Teraz przynajmniej już nikt nie bierze łapówek. - mówi instruktor - Nikt teraz nie załatwi sobie prawa jazdy. Jak ktoś tak mówi, to kłamie. Łapówkarstwo się skończyło w tym kraju. I bardzo dobrze.