żródło - http://www.autopasja.net/idw-696-co-zabilo-polska-motoryzacje-.html
Co zabiło polską motoryzację?
Polacy
mają skłonność do zrzucania całej winy za niepowodzenie naszej
motoryzacji na PRL. Oczywiście – nie jest to nieuprawnione – władza
ludowa skutecznie powstrzymała wiele projektów motoryzacyjnych i przez
kolejne dziesięciolecia powiększała przepaść między Europą Zachodnią, a
Polską. Problemu polskiej motoryzacji trzeba jednak szukać również
głębiej.
Spójrzmy
na Czechów – w socjalistycznych warunkach Czechosłowacji powstawały
solidne Skody, które z powodzeniem eksportowano nie tylko do państw
Bloku Wschodniego, ale również na Zachód. Nie były to pojazdy mogące
konkurować z najlepszymi konstrukcjami z RFN czy Francji, ale mimo
wszystko – wyróżniały się na tle innych komunistycznych tworów. Nie
można również zapomnieć o znakomitych i cieszących się doskonałą renomą
ciężarówkach marki Tatra, które do dziś są chętnie wykorzystywane do
pracy w trudnym terenie. Czesi pokazali również, że mimo przeciwności
losu, są w stanie produkować luksusowe samochody!
W
Polsce Ludowej najbardziej luksusowym samochodem wytwarzanym w kraju
była Warszawa, później Fiat 125p, a pod koniec epoki PRL-u – Polonez.
Dziś te samochody można byłoby umieścić w segmencie C, obok Skody
Octavii. Czesi mieli pięciometrowe limuzyny – Tatry – najpierw model
603, później 613 – każdy z nich z silnikiem V8 umieszczonym z tyłu. To,
co prawda pojazdy dla dygnitarzy, niedostępne przeciętnemu Czechowi czy
Słowakowi, ale były pokazem możliwości czeskich konstruktorów, którzy
korzystając z ogromnego doświadczenia byli w stanie tworzyć wygodne i
szybkie limuzyny.
To
właśnie kwestia doświadczenia wydaje się być najważniejsza, bo problem
kondycji polskiej motoryzacji zaczyna się nie po II wojnie światowej, a w
okresie międzywojennym. Pierwsze samochody, które powstały w II
Rzeczypospolitej nigdy nie osiągnęły popularności. S.K.A.F czy
Ralf-Stetysz, mimo dobrej jakości, produkowane były w niewielkich
ilościach. Najbardziej obiecująca fabryka hrabiego Stefana Tyszkiewicza uległa pożarowi, przez co automobile Ralf-Stetysz nie mogły być już produkowane.
W
tym samym czasie, w Mlada Boleslav powstała mała Skoda 420 Standard,
nieco większy Rapid, luksusowy Superb czy niewielki Popular. Nie byłą to
jednak jedyna fabryka samochodowa na tych terenach, bowiem jedna z
najstarszych w historii motoryzacji jest umiejscowiona w Koprzywnicy, 60
km od polskiej granicy. Pierwszy samochód marki Tatra powstał jeszcze w
1897 roku, w oparciu o rozwiązania Benza. Przez całe lata dwudzieste
tworzono kolejne małe samochody: Tatra 10, 11, 12, 17, 20, 26 itd. W
latach trzydziestych produkowano nowoczesne, nowatorskie aerodynamiczne
samochody z silnikiem umiejscowionym z tyłu. Dorobek czeskich
konstruktorów epoki międzywojnia był ogromny. W Polsce powstało tylko
kilka projektów, które szybko zostały wyparte przez wysokie podatki,
ubóstwo społeczeństwa i licencję na Fiata.
Polacy
w zawirowania II wojny światowej wchodzą więc bez motoryzacyjnych
doświadczeń, natomiast Czesi mieli ich ogromny bagaż, który zaraz po
zakończeniu działań wojennych, zaczęli wykorzystywać, produkując kolejne
aerodynamiczne Tatry i Skody. Polska musiała startować od zera.
Po
wojnie Polska nie miała żadnych tradycji motoryzacyjnych. Nie było
możliwości uruchomienia ponownie produkcji samochodów w zniszczonych
fabrykach, bo ich nie było: montownie Forda, Chevroleta i Citroena
zostały zamknięte przed wojną. Do 1939 roku produkowano jedynie Fiata
518 i 508 w dawnych zakładach CWS, które pod koniec wojny zostały
znacznie zniszczone. Kraj był w rozsypce gospodarczej, rozgrabiony przez
lata wojny. Wielu inżynierów zginęło podczas okupacji. Przemysł trzeba
było organizować od zera. Czechom II wojna światowa aż tak mocno nie
przeszkodziła, przez co mieli znacznie łatwiejszy start.
W
latach czterdziestych, gdy wiadome było, że szanse na stworzenie
własnego samochodu są zerowe, zdecydowano się na zakup licencji –
pierwszy pomysł – Fiat. Już w 1947 roku podpisano umowę na budowę
fabryki na przedmieściach Warszawy. Fiat przygotował dokumentację i
projekt zakładu, miał przekazać licencję i pomóc w uruchomieniu seryjnej
produkcji modelu 1100. Sytuacja uległa komplikacji, gdy delegacja
polskiego rządu udała się do Stalina z prośbą o zgodę na budowę huty.
Wtedy Generalissimus sprowadził temat na motoryzację i nie wyraził zgody
na produkcję imperialistycznego samochodu. Dostaliśmy „za darmo”
licencję na Pobiedę M20. Skończyło się na odszkodowaniu dla Włochów i
konieczności płacenia astronomicznych pieniędzy za dokumentację do
licencji. Stalin za darmo przekazał nam prawa do produkcji, ale za
wszelkie specyfikacje technologiczne, niezbędne do uruchomienia jej w
Warszawie, kazał już płacić.
Mikrosamochody – zaprzepaszczona szansa lat pięćdziesiątych
Po
wojnie w każdym kraju Europy brakowało pieniędzy i żelaza, przez co
popularność zdobyły mikrosamochody – połączenie samochodu z motocyklem.
Niewielkie konstrukcje zapewniały dach nad głową i możliwość poruszania
się z prędkościami kilkudziesięciu kilometrów na godzinę dzięki małemu
silnikowi np. z motocykla. Był to doskonały pomysł na rozkręcenie
polskiej motoryzacji, bowiem Warszawa M20, bazująca na Pobiedzie była
poza zasięgiem przeciętnego Polaka nie tylko w latach pięćdziesiątych,
ale także w kolejnych dekadach. Był to samochód, duży, dość wygodny, ale
wyposażony w paliwożerny czterocylindrowy silnik o pojemności
2,4-litra.
Fot. Mikrus Michal Rydzy na lic. C.C
Z
tego powodu w latach pięćdziesiątych zaczęto konstruować pierwsze
prototypy mikrosamochodów. Warszawska Fabryka Motocykli przygotowała
Fafika; w warsztatach PZM powstał Gad 500; w Zakładach Samochodowych –
Pionier, ale w 1956 roku podjęto decyzję na uruchomienie pac nad
Mikrusem – owocem współpracy WSK Rzeszów i WSK Mielec. Samochód był
gotowy w 1957 roku i bardzo mocno bazował na niemieckim Goggomobilu –
zarówno od strony stylistycznej, jak i technicznej – silnik był w
zasadzie kopią niemieckiej jednostki o pojemności niespełna 300 cm3.
W tym samym czasie WSK Mielec zaproponowało autorski prototyp Meduzy, a
Biuro Konstrukcyjne Przemysłu Motoryzacyjnego w Warszawie przygotowało
uroczego Smyka, który miał być produkowany równocześnie z Mikrusem.
Niestety – plany pozostały jedynie w sferze marzeń – Smyk nigdy nie
trafił do produkcji, a Mikrus powstał w niewielkiej liczbie egzemplarzy,
miał wysoką cenę (spowodowaną m.in. małą produkcją). Na domiar złego
psuł się na potęgę, a do tego był mniej ekonomiczny niż Goggomobil.
Władza ludowa nie zdecydowała się dalej łożyć na projekt, mimo że realia
były takie, że sprzedałby się każdy samochód. Za Mikrusa trzeba było
zapłacić 50 tysięcy złotych – było to dużo, ale około 1700 – 1800 sztuk
znalazło swoich nabywców. Gdyby produkcja była utrzymywana, nawet na
początku kosztem dopłacania do każdego egzemplarza, to być może jakość
uległaby poprawie, a ludzie mieliby w końcu samochód, a nie musieli
jeździć rowerem lub w najlepszym przypadku, motocyklem.
Oczywiście
– ktoś powie – przecież w tym czasie pracowano już nad Syreną która
mogła zająć miejsce Mikrusa. Fakt, ale ten małolitrażowy samochód
powstawał jako efekt uboczny Warszawy – miał wiele części ze starszej
siostry, przez co ważył prawie tonę. Produkcja Syreny początkowo miała
być niewielka i przez lata był na nią niedobór. Dopiero w latach
siedemdziesiątych czy osiemdziesiątych, samochód stał się popularny, a
jeżdżenie nim było powodem do żartów. Poza tym – Mikrus i Syrena to
całkowicie inne samochody jeśli chodzi o gabaryty – mikrosamochód miał 3
metry długości i ważył 470 kilogramów, natomiast Syrenka miała metr
więcej i prawie pół tony większy ciężar. Inna była również cena.
W
momencie premiery Syrena 100 kosztowała 72 tysiące złotych. Mikrus był
wyraźnie tańszy, ale 50 tysięcy złotych, to i tak astronomiczna kwota
biorąc pod uwagę średnią pensję w 1957 roku, która wynosiła 1279 złotych
miesięcznie. Samochody w realiach lat pięćdziesiątych były więc bardzo
drogie. Zamiast próbować, tak jak na Zachodzie, mikrosamochodami
propagować motoryzację, Polacy, przez lata pięćdziesiąte aż do końca
sześćdziesiątych produkowali Warszawy i Syreny przeznaczone dla
przodowników pracy, inteligencji, lekarzy i nauczycieli. Przeciętny
Kowalski nie miał szansy na swój samochód. Kraj był biedny, Gomułka
wcale nie dążył do poprawy bytu ludzi, a jedynie chciał utrzymać kraj w
ryzach.
Lata sześćdziesiąte – co mogło się udać?
W
latach sześćdziesiątych przygotowano dwa doskonałe prototypy. Pierwszy z
nich to Warszawa 210 – w 1961 roku w dziale konstrukcyjnym FSO
rozpoczęto prace nad następcą przestarzałej Warszawy. W 1964 limuzyna
była gotowa – miała 4,7 metra długości, nowoczesny wygląd i silnik
będący kopią sześciocylindrowej jednostki z Forda Falcona. Samochód
prezentował się znakomicie, a wielu uważa, że nie wszedł do produkcji
dlatego, bo Rosjanom koncept bardzo się spodobał i prototyp został
wywieziony do ZSRR i wykorzystany przy konstruowania Wołgi. Podobieństwo
stylistyczne można odnaleźć, ale definitywnej oceny ciężko się podjąć. Pod względem technicznym GAZ-M24 bazował jednak na rozwiązaniach znanych z innych modeli GAZ-a, w tym Pobiedy M20.
Fot. Hubert Śmietanka vel Hiuppo na lic C.C
Wdrożenie
do produkcji Warszawy 210, która mogłaby sprzedawać się nie tylko w
Polsce, ale również na Zachodzie, jako tani, przestronny, rodzinny
samochód, nie udało się, gdyż Gomułka wyraził zgodę na nawiązanie
współpracy z Fiatem, co zaowocowało zakupem licencji na produkcję
hybrydy kilku modeli Fiata – nadwozie nowego modelu 125, połączono
jednostkami napędowymi i podwoziem starego 1300/1500. Auto wyglądało
więc nowocześnie, jednak technologicznie było generację starsze. Dzięki
temu Polacy mniej zapłacili za licencję, a do tego mogli przejąć linię
produkcyjną (obrabiarki, odlewy itd.), co przyspieszało uruchomienie
produkcji i zmniejszało jego koszt.
Fot. Hubert Śmietanka vel Hiuppo na lic C.C
Polski
Fiat 125p powstał kosztem jeszcze jednego modelu – Syreny 110 –
zaprojektowanego w 1964 roku hatchbacka (jednego z pierwszych w
Europie!). Trzydrzwiowe nadwozie, jak na tamte lata, było bardzo
nowoczesne i praktyczne. W razie wprowadzenia do produkcji Syreny 110,
auto mogło początkowo być wyposażanie w silnik, skrzynię biegów i wiele
rozwiązań z Syreny 104. Później planowano montaż czterosuwowego silnika o
pojemności 1-litra. Niestety licencja na Fiata 125p (1967) wyczerpała
kiesę na rozwój motoryzacji. Mimo, że nowa Syrena nie byłaby konkurencją
dla włoskiego sedana, nie zdecydowano się na wprowadzenie tego modelu
do produkcji.
Okres
rządów Władysława Gomułki (1956 – 1970) to czas, gdy motoryzacja
rozwijała się bardzo powolnie. Postać samego I Sekretarza KC PZPR jest
kluczowa – według niego przeciętnemu Polakowi miał wystarczyć motocykl.
Samochody były zbędnym luksusem. Warszawa powstała jako samochód dla
służb państwowych, rządu, dyrektorów i taksówkarzy. Syrena, jako pojazd
dla najważniejszych „zwykłych” ludzi. Temat mikrosamochodów dla
przeciętnego Polaka upadł, zapewne nie tylko z niedoskonałości Mikrusa,
ale również ze skąpstwa władzy. Najprawdopodobniej licencja na Fiata
125p nie zostałaby kupiona gdyby nie chęć Gomułki, by zwiększyć zyski z
eksportu. Polskie Fiat 125p powstawały w większości na obce rynki – dość
powiedzieć, że więcej „kredensów” wyeksportowano niż sprzedano w kraju.
Epoka Gierka i Polonez
Wizerunek
motoryzacji uległ dużej przemianie po przejęciu władzy w kraju przez
Czerwonego Barona, Edwarda Gierka, który był miłośnikiem nowych
technologii. Jego pomysły były doprawdy szeroko zakrojone – chciał
zbudować Drugą Polskę – zwiększyć jakość życia przez większe nakłady na
konsumpcjonizm oraz rozkręcić gospodarkę budując Huty i produkując
różnego rodzaju towary, w tym samochody. Oczywiście wiele decyzji
podjęto bez ekonomicznego rozeznania, wpędzając kraj w długi, z których
przez dziesięciolecia musieliśmy się wygrzebywać.
By
rozkręcić „Drugą Polskę” zakupiono licencję na produkcję autobusów
marki Berliet (powstawały jako Jelcz) oraz rozpoczęto rozwój Fiata 125p –
zbudowano pickupa, sanitarkę, kombi oraz przeprowadzano modernizacje
stylistyczne i techniczne sedana. Oczywiście nie poprawiało to osiągów i
wizerunku samochodu na tyle, by Fiat 125p był konkurencyjny na rynkach
zachodnich. Właśnie dlatego podjęto decyzję o produkcji Poloneza, który
bynajmniej nie był polskim samochodem i niektórzy zdają się o tym
zapominać.
Podwozie
i cały układ napędowy pochodził z Fiata 125p, czyli de facto ze starych
Fiatów 1300 i 1500. Nadwozie zostało zamówione u włoskiego stylisty
Giugiaro. Polskim akcentem był za to projekt deski rozdzielczej
autorstwa Zbigniewa Wattsona. Włoski projekt Poloneza przewidywał montaż
nowocześniejszych silników benzynowych 1,6, 1,8 i 2.0 i jednego,
dwulitrowego diesla. Oszczędności nie pozwoliły jednak na zrealizowane
tej części polsko-włoskiej umowy. Polonez już na początku lat
osiemdziesiątych, czyli zaledwie kilka lat po rozpoczęciu sprzedaży na
Zachodzie, był samochodem przestarzałym, narzekano m.in. na złe
prowadzenie się i słabą przyczepność. Wszystko to wina starego podwozia,
które nie uległo poważnym zmianom aż do końca dni tego modelu. Kolejne
modernizacje, już po upadku rządu Gierka (85', 87') nie przynosiły
poważnych zmian: modyfikowano głównie wygląd (tylną część, reflektory,
zderzaki). Do końca PRL-u w Polsce Polonez sprzedawał się nieźle, ale
tylko dlatego, że wielkiego wyboru nie było.
Szansa zwana Polonezem została zaprzepaszczona przez oszczędność i realia gospodarki centralnie sterowanej.
W momencie gdy swojej premiery, samochód robił bardzo pozytywne
wrażenie nawet na zachodnich rynkach. Było to jednak tylko wrażenie,
bowiem pod ładną, narysowaną z pomysłem karoserią, kryły się podzespoły
niemal muzealne.
Samochodem, który zmotoryzował Polskę był Fiat 126p –
kolejna włoska licencja, która przez kolejne dziesięciolecia była
wykorzystywana jako samochód miejski, rodzinny, bagażowy, a z przyczepą
N-126 nawet jako idealny pojazd na kemping. Polacy wielkiego wyboru nie
mieli i korzystali z tego, co im władza socjalistyczna zaproponowała.
Polscy konstruktorzy starali się jak mogli – próbowali zbudować wersję
kombi, hatchbacka czy bagażowego Bombla, ale większość z tych planów
spaliła na panewce.
W
1983 roku podjęto prace nad wykonaniem całkowicie polskiego prototypu
samochodu rodzinnego typu hatchback wielkości Opla Kadetta – Warsa.
Auto posiadało bardzo schludną bryłę nadwozia zaprojektowaną przez
Antoniego Kasznickiego. Sądzę, że Wars był nawet ładniejszy niż niektóre
produkowane na Zachodzie samochody tego typu. Co więcej, pod względem
konstrukcyjnym, mógł to okazać się całkiem udany następca Poloneza.
Niewielki silnik o pojemności 1,3-litra o mocy około 60 KM mógł z
powodzeniem napędzać ten niewielki przecież pojazd. W zanadrzu była
również mniejsza jednostka napędowa (1,1-litra) oraz diesel. Tego typu
motory były czymś powszechnym w pojazdach tego segmentu w owym czasie.
Wars był jednym z najlepszych polskich prototypów epoki PRL-u.
Powstał jednak w trudnym czasie zapaści gospodarczej i nie zdecydowano
się na podjęcie jego produkcji, mimo że gdyby udało się utrzymać
atrakcyjną cenę, to być może mógłby zdobyć swoją część rynku. Tavria,
która trafiła do produkcji w 1988 roku, była nawet nieco podobna do
Warsa i mimo kiepskiej jakości i wysokiej awaryjności, w różnych
wersjach produkowano ją aż do ubiegłego roku. Ciekawe czy w realiach
kapitalistycznych udałoby się wdrożyć produkcję Warsa, albo Beskida –
kolejnego wielkiego przegranego lat osiemdziesiątych.
Fot. Hubert Śmietanka vel Hiuppo na lic C.C
Samochód
powstał w prężnie działającym przy FSM ośrodku BOSMAL. Beskid robił
wrażenie, głównie za sprawą jednobryłowego nadwozia autorstwa Krzysztofa
Maissnera, które charakteryzowało się doskonałym współczynnikiem oporu
powietrza, co w połączeniu z małym, 600-centymetrowym (w późniejszych
prototypach, 700-centymetrowym) silnikiem, gwarantowało niskie zużycie
paliwa, spadające ponoć nawet do niecałych czterech litrów benzyny.
Nie
bez przyczyny, w prasie (nie tylko polskiej) zwykło się pisać, że
Beskid był przodkiem Renault Twingo, którego projektanci bazowali na
jednobryłowym nadwoziu polskiego prototypu. Niestety, produkcja nigdy
nie ruszyła, mimo że wyprodukowano kilka prototypów, które były
testowane w latach 1983 – 1987.
Lata osiemdziesiąte to stracona szansa polskiej motoryzacji
– z Polskiego Fiata 125p nie można było już nic wycisnąć, więc mógł być
spokojnie wytwarzany jako tani, przestronny samochód. Polonez aspirował
do miana samochodu luksusowego, jednak nie można było zamaskować
przestarzałej konstrukcji żadnym liftingiem, więc pojawił się Wars,
który nie zdobył akceptacji kręgów decyzyjnych. Tak samo wyglądała
historia z Beskidem, który mógłby zastąpić Fiata 126p. Ostatecznie oba
prototypy nie weszły do produkcji. Powodem jak zwykle była oszczędność
kręgów rządzących.
Lata dziewięćdziesiąte
Wraz
z epoką transformacji gospodarczej FSO i FSM weszły w dziwny dla nich
czas – to oni musieli zabiegać o klienta, który nie chciał już polskich
samochodów. Na początku lat dziewięćdziesiątych zaczął się masowy import
używanych samochodów z Niemiec, a Polonez, mimo zmodernizowanej wersji
Caro, nadal był starym Poldkiem, znanym od lat. Początkowo sprzedawał
się przyzwoicie, ale im dalej w lata dziewięćdziesiąte, tym gorzej. Nie
lepiej sprawa wyglądała z Maluchem, który mimo coraz mniejszej
popularności był wytwarzany jeszcze do 2000 roku.
FSM
miało trochę więcej szczęścia – zostało przejęte przez Fiata i stało
się częścią Fiat Auto Poland, dzięki czemu w Tychach wytwarza samochody
do dziś. Tragicznie wyglądała jednak historia FSO, które zostało w 1995
roku sprywatyzowane i sprzedane koreańskiemu Daewoo. Jak się szybko
okazało, koncern nie był w doskonałej sytuacji finansowej i z
zapowiadanych rewolucyjnych zmian niewiele wyszło – Polonez dostało
model Atu, później przeszedł kolejny face lifting (Caro i Atu Plus) i
zaczęto montaż i produkcję koreańskich modeli najczęściej bazujących na
starych Oplach.
Warto
wspomnieć o General Motors, które w 1993 roku rozpoczęło montaż Astry
na Żeraniu, a zarazem obiecywało potężne inwestycje i przejęcie fabryki.
Tak się jednak nie stało. Do skutku nie doszły też domniemane próby
przejęcia firmy przez Volkswagena, który ostatecznie wykupił Skodę.
Skończyło się na Daewoo i jak pokazuje historia – był to niezły wybór
tylko na kilka lat.
Polska motoryzacja dziś
FSO
na razie jest zamknięte, choć miejmy nadzieję, że Magna rzeczywiście
doprowadzi do uruchomienia produkcji Infiniti i Mini w Polsce. W
międzyczasie zakłady Jelcza przestały produkować cywilne ciężarówki,
Star również nic nie wytwarza pod swoją marką. Iskierką nadziei jest
Solbus i Solaris, które zyskują sporą popularność w całej Europie oraz
Autosan. W Lublinie nadal wytwarza się Honkera oraz próbuje
przestylizować Pasagona – kolejne wcielenie Lublina. Perełką jest bez
wątpienia Leopard, luksusowy samochód sportowy wytwarzany w niewielkich
ilościach w Mielcu, ale nadal to za mało. Nie mamy masowej motoryzacji, a jedynie fabryki dużych europejskich koncernów.
Nie produkujemy pod żadną polską marką i nie zanosi się na zmianę.
Szkoda, bo Czesi mają Skodę, która bazuje co prawda na Volkswagenie, ale
kontynuuje tradycję marki. Rumuni, których samochody w PRL-u były
pośmiewiskiem, tworzą teraz Dacie oparte o technologię Renault i
sprzedają się całkiem nieźle, a przecież również przed wojną nie mieli
doświadczeń motoryzacyjnych. Im po prostu dopisało szczęście…
Dobrze
radzi sobie również rosyjska Łada, która na rodzimym rynku jest mocnym
graczem. My możemy tylko z zazdrością spoglądać na inne firmy z byłego
Bloku Sowieckiego, który udało się utrzymać swoją rodzimą motoryzację,
nawet kosztem przejęć przez zachodnie koncerny. Jedni mieli więcej
szczęścia, inni rozsądniej przechodzili proces transformacji i
prywatyzacji. Szkoda, że nam się nie udało, bo widoki na przyszłość są
nieciekawe.
Michał Szukalski